środa, 25 marca 2015

"Utrata" Rachel Van Dyken

















Mam dość zwyczajnych młodzieżówek, które ni to mnie grzeją, ni to mrożą. Z brzydkimi okładkami, tytułem napisanym straszną czcionką i co najmniej jedną rekomendacją na okładce. Młodzieżówki, które czytam szybko, a jednak mam świadomość, że w chwili, kiedy pochłaniam kolejne strony li tylko marnuję swój cenny czas. A jednak wciąż po nie sięgam z nadzieją, że wreszcie odkryję ideał.

Czy "Utrata" okazała się ideałem lub chociaż książką do niego zbliżoną? Nie. Już po samej okładce możemy tak przypuszczać, bo doprawdy chłopaczek z napompowanymi w Photoshopie mięśniami, uszami jak elf i nieproporcjonalnie małym kciuku, może zrobić wrażenie chyba tylko na dwunastolatce. Na mnie jego wygląd wrażenia nie zrobił. Tak samo jak wnętrze książki, czyli treść.

Było banalnie, czasami wzruszająco, polało się trochę krwi (gwoli ścisłości - łez, ale książka była tak banalna i przewidywalna, że nadrabiam to zaniechanie recenzją) i tyle. "Utrata" to lekkie czytadło na kilka godzin, dzięki któremu zrelaksowałam się i poznałam kolejną banalną lekturę, która prezentuje się następująco: zagubiona, pokrzywdzona życiem nastolatka mieszka w zapadłej, jednakże wciąż przesiąkniętej american dreamem, dziurze. Wyjeżdża na studia, jej współlokatorką jest sympatyczna Lisa. Kuzynem Lisy jest Gabe, który byłby idealnym chłopakiem gdyby nie Weston. Nasza bohaterka zwraca uwagę na jego - zapierający dech w piersiach - ośmiopak, zafascynowana, ni z tego nie z owego, dotyka mięśni chłopaka (WTF????) i tak dochodzi do ich pierwszego spotkania. Później już będą tylko niewinne flirty, pierwsze pocałunki, poważne kryzysy, łzy szczęścia, łzy smutku, pieczone ziemniaki i latające kurczaki.

Piszę tę recenzję na kilka tygodni po przeczytaniu "Utraty". Zarówno kilkanaście dni temu, jak i w tym momencie - o godzinie dwudziestej drugiej w środowy wieczór, nie mam za wiele do powiedzenia. Rozsiadłam się na wiklinowej sofce, opatulona kocem, oświetlana - jeszcze wtedy - zimowym słońcem, wzięłam do ręki książkę, przeczytałam, odłożyłam na miejsce. Koniec.

"Utracie" - oprócz banalności - nie można niczego zarzucić. Jednakże ten brak oryginalności sam w sobie jest znaczącą obrazą. Książka autorstwa Rachel Von Dyken zawiera w sobie wszystkie popularne schematy - motyw zagubionej dziewczyny, chłopak jako umięśnione maczo, tak popularny po sukcesie "Gwiazd naszych wina" motyw choroby oraz wątek przezwyciężania własnych słabości. To wszystko sprawia, że naprawdę nietrudno przewidzieć kolejne etapy akcji, a lektura może i jest przyjemna, lecz nie nadzwyczajna.

Naprawdę, choć raz chciałam być jak inni. Chciałam zachwycać się cudownością "Utraty" i dołączyć do wielbicielek umięśnionego Wetsona. Lecz ja jestem sobą, tą, której nic się nie podoba i więcej mam wspólnego z Juliuszem Cezarem. On przybył, zobaczył i zwyciężył, ja natomiast wzięłam do ręki "Utratę", przeczytałam i odłożyłam na półkę uznając za moje małe zwycięstwo fakt, że całkiem nieźle się przy tej lekturze zrelaksowałam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz