poniedziałek, 9 lutego 2015

Okładkowo-tytułowy ból dupy

















Ten tekst nie ma na celu obrażenia czyjeś napuchniętej dumy, czy wyśmiania danych poglądów. Przed przeczytaniem zalecam upewnić się, czy na pewno masz dobry humor i głowę trzeźwą na tyle, żeby odróżnić pseudo-zarzuty od ironii. Peace and love, enjoy i te sprawy. Zapraszam na nowy, ociekający jadem i kosmopolityzmem tekst.

Nie jest to zatajana w aktach wiadomość - polskie tłumaczenia tytułów, o okładkach nie wspominając, nie mogą się równać do tych zagranicznych, zwłaszcza amerykańskich. W końcu americam dream i te sprawy - tam nawet książki mają lepsze, każda polska cebula na to poleci. Połowicznie się z tą teorią zgadzam, niemniej jednak im więcej mam wspólnego z anglojęzycznymi książkami, tym bardziej przekonuję się, że nie zawsze tak jest. Niejednokrotnie polskie okładki są ładniejsze (chociażby w przypadku "Alchemii miłości" czy "Czarnych skrzydeł"), a polskie tłumaczenia tytułów bardziej akuratne i zapadające w pamięć. Więc dlaczego niektórym wydawnictwom już po raz enty z rzędu podwija się noga i piękny tytuł tłumaczą na jakieś "gówno gówno gówno", a okładka wygląda jakby była upaćkana w tym tytułowym "gównie gównie gównie"?

Bo mogą. Tak jak ty możesz - zamiast uczyć się matematyki, historii, czy polskiego - czytać ten tekst, tak i wydawnictwo może robić z książkami, do których ma prawa to, co im się żywnie podoba. Mogą wykupywać prawa i nie wypuszczać książek na rynek (bajdełej to był pomysł mojej koleżanki na czas, kiedy już będzie miliarderką - wykupywanie praw do literackich shitów, żeby nikt ich u nas nie wydał. Propsy, zdecydowanie plan godny mojego człowieka). I jeśli wydawnictwo ma głęboko w poważaniu kontakt z Czytelnikami, a robota typka lub typiary od PRu ogranicza się do pustej wegetacji to.. ten paluszek, którym wymachujecie przed ekranem komputera wyrażając swoją dezaprobatę możecie sobie wsadzić w d..., bo i  tak nic nie zrobicie.

Post jest pisany w kontekście najnowszej zapowiedzi wydawnictwa Amber, czyli (fuj) "Kochani dlaczego się poddaliście?". Sprawa dość świeża, więc może wspomnę o co chodzi. Ogólnie książka w oryginale zwie się "Love letters to the dead" i jest całkiem popularna, więc każdy chciał, żeby wydali ją w Polsce. Prawa wykupiło wydawnictwo Amber (nie wiem, jak ich na to było stać - zawsze zastanawia mnie, jak Amber utrzymuje się z wydawania samych shitów, ale pomińmy) i najprościej rzecz ujmując, spierdolili robotę. Tytuł przetłumaczyli ujowo, przepiękną oryginalną okładkę przerobili tak, że rzygłam, ogólnie nic fajnego. I podniósł się alarm, że jak to tak. Jak można tak przetłumaczyć tytuł, jak można zrobić taką okładkę. Powracam do kwestii z trzeciego akapitu - można. Tak po prostu.

 Szczerze przyznam, że nie rozumiem tego Czytelniczego bólu dupy i wymagań z kosmosu. Abstrakcyjnie patrząc na sprawę, skoro wszyscy dookoła tak się znają, zawsze można założyć własne wydawnictwo i zainteresować się procesem wydawania. Można załatwić sprawę jeszcze prościej - zamiast dobrze znanego facebooka, czy twittera wejść na stronę amazonu lub book depository i zamówić oryginalną wersję. Ach, no tak zapora językowa. I widzicie - tu jest największy problem większości bólodupowców - tak naprawdę są zależni od łaski i niełaski polskich wydawnictw, a ich ambicja wciąż nie może się z tym pogodzić. Ale po co od razu hejtować, obruszać i się napuszać? Po co wyzywać wydawnictwo, skoro na blogu, w zakładce współpraca, ma się ich logo? Zastanówcie się. Nie lepiej przemilczeć całą sprawę? Wydawnictwo i tak nie zmieni swojego postępowania, a może zerowe słupki sprzedaży dadzą im coś do myślenia? Może - a nóż - przechadzając się po nadmorskim deptaku, wstępując do punktu taniej książki znajdziesz tę książkę, która - z braku satysfakcjonującego wyniku sprzedaży - osiągnęła wydawnicze dno i można ją dostać za kilka złotych. Grunt to pozytywne myślenie.

Nie dajcie się zwariować. Naprawdę nie warto. Znajcie - jako Czytelnicy - swoją wartość i zamiast nerwów, po prostu nie wspierajcie takiego partactwa. Ja, na przykład, nie mogę patrzeć na tytuł "Eleonora & Park", więc wiem, że polskie wydanie na pewno u mnie nie zagości. I tyle. Bez niepotrzebnych nerwów, zgrzytania zębami. Bo ja umiem liczyć, więc liczę na siebie. Nie na wydawnictwa, które mają sprawę Czytelnika w dupie. I Wam - drodzy - też tego życzę. Amen.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz