niedziela, 12 października 2014

"Monument 14. Wściekły wiatr" Emmy Laybourne















Od pewnego czasu czytanie jest modne. W związku z tym na portalach społecznościowych powstają strony, które napędzają rynek wydawniczy i pokazują, że społeczeństwo czyta. Wielokrotnie widziałam memy, które mówiły o tym, że koniec serii to jakby koniec życia; że po skończonej serii pozostaje pustka w głowie, a życie zmienia się diametralnie. Przypatrywałam się takim grafikom z wyrazem zdumienia na twarzy - serie kończyłam wielokrotnie i nigdy żadnej nie potraktowałam nazbyt emocjonalnie. Lecz rozpoczynając "Monument 14. Wściekły wiatr" wiedziałam, że ta seria coś we mnie zmieni. I tak też się stało.

Ci, którzy przeczytali dwa poprzednie tomy, doskonale wiedzą, o czym traktuje ostatni tom serii. Misja dzieciaków zakończyła się sukcesem, lecz to nie oznacza końca przygód. Astrid musi uciekać z obawy przed eksperymentami medycznymi na niej i na jej, jeszcze nienarodzonym, dziecku. Jake jako ojciec dzidziusia wyrusza wraz z Astrid, a nasz główny bohater - Dean - jako chłopak dziewczyny, również pisze się na wyprawę. Natomiast po informacji o Josie, Niko postanawia wydostać dziewczynę z obozu. Czy wszystko się uda? Czy nastolatkowie, którzy przeżyli tak wiele, dadzą radę wykonać ostatnią misję?

Czułam, że to będzie coś wielkiego. I było - cała seria jako zbiór trzech powieści była rewelacyjna i zapierająca dech w piersiach. Natomiast jednostkowo - oceniając jedynie "Wściekły wiatr" - książka wypada przeciętnie. Akcja rozwijała się dość powoli, a bohaterowie, którzy do tej pory byli wykreowani po mistrzowsku, zaczęli mnie denerwować. Zbyt dużo było przepychanek pomiędzy Jakiem a Deanem, które były napisane siłowo, w sposób nienaturalny. Co więcej, podobne kłótnie pojawiały się w co drugim rozdziale, przez co książka nabrała - dotąd u Laybourne niespotykanej - schematyczności. Dopiero pod koniec powieści, Autorka wraca do swojego starego stylu - drętwe dialogi zostają zastąpione wartką akcją i niezwykle emocjonującym zakończeniem, które - co tu dużo mówić - rozwaliło mnie na łopatki.

Kiedy w swoim uroczym kalendarzyku  pośpiesznie napisałam: "Za co kocham serię Monument 14?" wynotowałam tylko jeden punkt, który jest kluczowy dla omawianego cyklu. Największym plusem serii jest to, że główny bohater nie jest szkolną gwiazdą, wybrańcem, zwycięzcą, czy jakimś innym diabłem. Dean jest zwykłym chłopakiem, bacznym obserwatorem. To on, przez większą część trylogii, jest narratorem, lecz to nie on, ma najwięcej do powiedzenia w grupie. Myślę że przeciętny, a przez to realistyczny i bliski czytelnikowi bohater, to największa zaleta tej serii.

Lecz plusów jest znacznie więcej. Za wyjątkiem trzeciego tomu, akcja jest wartka i niezwykle dynamiczna, nie ma ani chwili przerwy, czytelnik - niczym woda w gąbkę - wsiąka w przedstawiane wydarzenia. Emmy Laybourne posługuje się lekkim językiem i zdecydowanie umie poprowadzić akcję - w całej trylogii nie brakuje nieoczekiwanych momentów i zwrotów akcji, które wbijają w fotel i nie pozwalają o sobie zapomnieć na długi, długi czas. Bez wątpienia "Monument 14" jest serią pełną emocji i dobrych wibracji - mimo dystopijnej tematyki zostały ukazane wartości miłości i radości z każdego dnia oraz z każdej godziny. Bo jedno zdarzenie może nieodwracalnie zmienić nasze dotychczasowe życie.

Mimo że niczego wzruszającego nie było, to ja płakałam. Płakałam rzewnymi łzami i śmiałam się sama z siebie, bo w życiu nie podejrzewałabym siebie o taki wybuch emocji. Płakałam, że to już koniec - że ta rewelacyjna, napisana świetnym stylem seria, dobiegła końca. Płakałam, bo gdzieś w głębi serca wiedziałam i wiem nadal, że tak świetnej trylogii dla młodzieży mogę już nigdy nie spotkać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz