sobota, 20 września 2014

"Jedyna" Kiera Cass















Kiedyś, to było dawno i nieprawda, korony kojarzyły mi się z księżniczkami i disney'owskimi produkcjami.  Kiedyś czekałam na swojego księcia z bajki, który zapewni mi piękne życie. Kiedyś marzyłam. O byciu księżniczką. Lecz teraz przedstawiam zgoła inny punkt widzenia. Po przeczytaniu "Rywalek", "Elity", a teraz jeszcze i "Jedynej" doszłam do wniosku, że już wolę swoje niewartościowe i przyziemne życie. Przynajmniej nie muszę użerać się z debilkami ubiegającymi się o koronę i serce "księcia".

Kolejny tom przygód dziewcząt, które zamknięto w zamku i kazano walczyć o koronę. Kolejny tom udręki, miłosnych gierek, flirtów i rywalizacji. Zostały już tylko cztery - Ami, Kriss, Elise i Celeste. Która z nastolatek najbardziej zauroczy księcia Maxona? A może to nie o uczucia tu chodzi? Przecież takie wartości już dawno zniknęły z tego świata, nie zapominajmy że mamy do czynienia z kastowym królestwem Illei.

To już moje trzecie spotkanie z Americą i jej problemami. Kto uważnie śledzi moją czytelniczą wędrówkę, ten wie, że nie jestem w stanie polubić serii Kiery Cass, a w trakcie mojej kilkutomowej znajomości z Ami pojawiło się wiele zgrzytów, napięć i kłótni. Jestem zdania, że tę serię albo się kocha, albo się nienawidzi. Dotychczas należałam do drugiej grupy. Czy "Jedyna" coś zmieniła?

I tak, i nie. Żyję szybko, jestem zmęczona, doba ma dla mnie za mało godzin - w takiej sytuacji nie przepadam za ambitniejszą lekturą, więc "Jedyna" idealnie sprawdziła się w roli odmóżdżacza.  Nie irytowała tak jak poprzednie tomy, jestem skłonna napisać, że czytało się całkiem przyjemnie - na ławce, na dziedzińcu szkolnym, na spacerze z psem, w autobusie. Potrzebowałam takiej lektury, przy której mogłabym zapomnieć o przytłaczającej rzeczywistości. "Jedyna" nie irytowała mnie także z innego powodu - po fatalnej "Elicie" pogodziłam się z faktem, że ta seria jest kompletną porażką. Przyjęłam to na klatę i z niebywałą dla mnie obojętnością pochłaniałam treść przedstawioną w "Jedynej".

Nie działo się zbyt wiele. Dopiero pod koniec akcja nabrała tempa - po raz pierwszy w historii tej serii Kiera Cass zaprezentowała Czytelnikowi dynamiczny ciąg zdarzeń. Spodobało mi się to i podbudowało moje czytelnicze morale. Lecz przez znaczną część lektury wciąż czytałam o dylematach Ami - na szczęście wątek Aspen - Maxon został ograniczony, rozwinął się za to wątek przyjaźni pomiędzy zawodniczkami. Było to miłe i wartościujące, lecz po kilku podobnych do siebie rozdziałach, zrobiło się troszkę schematycznie. Hm... też mi nowość.

Ami wciąż jest idiotką, jej zachowanie woła o pomstę od nieba tak jak zwykle. Maxon jest uroczy i romantyczny - w roli miastowego skejcika sprawdziłby się idealnie, ale niektóre cechy jego charakteru dyskwalifikują go z roli księcia, która niestety została mu w tej serii przypisana. Obserwujemy jakieś kosmetyczne zmiany w kreacji person drugoplanowych. Ale po co to i na co? Ja nie jestem w stanie udzielić odpowiedzi na to pytanie.

Jak podsumować "Jedyną"? Jak pisać o książce po której nie spodziewałam się niczego i którą traktowałam z tak wielką obojętnością? Jest ciężko. Może dlatego ten tekst jest kompletnie wyzuty z emocji. Lecz powiadam Wam, drodzy, kto jeszcze nie zaczął wątpliwej przygody z serią, niech lepiej nie zaczyna. Najlepszą antyreklamą jest mój rumieniec wstydu w chwili, kiedy jakaś natrętna dusza pytała co właśnie czytam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz